www.fgks.org   »   [go: up one dir, main page]

Klub miłośniczek zbrodni

Page 1

Klub miłośniczek zbrodni

Niektóre łamigłówki bywają zabójcze

IDEALNA LEKTURA DLA WIELBICIELEK TWÓRCZOŚCI AGATHY CHRISTIE I JOANNY CHMIELEWSKIEJ

Tytuł oryginału

The Marlow Murder Club

Copyright © Robert Thorogood 2021

Copyright © for the translation by Ewa Horodyska

Projekt okładki

Katarzyna Bućko @booka.kasia.bucko

Fotografie i ilustracje na okładce

© Uncanny Valley / Adobe Stock

© Usmanify / Adobe Stock

Redaktor nabywający

Robert Medina

Redaktorka prowadząca

Sylwia Tusz

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz

Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku

d2d.pl

ISBN

978-83-240-9415-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2024

Druk: Abedik

Klub miłośniczek zbrodni

Klub miłośniczek zbrodni

Tłumaczenie Ewa Horodyska

Tłumaczenie Ewa Horodyska

Kraków 2024
2024
Kraków
Dla Katie B.

ROZDZIAŁ 1

Pani Judith Potts miała siedemdziesiąt siedem lat i była zupełnie zadowolona z życia. Mieszkała w rezydencji w stylu Arts and Crafts nad Tamizą, miała pracę, którą kochała i która zajmowała jej tyle czasu, ile potrzeba, nie więcej, a co najlepsze, nie musiała dzielić życia z żadnym mężczyzną. Oznaczało to, że nikt nie pytał, co będzie na kolację, nie musiał koniecznie wiedzieć, dokąd się wybiera, za każdym razem, gdy wychodziła z domu, ani nie narzekał, że wydaje zbyt wiele pieniędzy na whisky, której szklaneczkę wypijała każdego wieczoru o szóstej.

Dzień, w którym jej życie się zmieniło, zdarzył się latem, gdy w Anglii od tygodnia trwała fala upałów. Judith zostawiała wszystkie okna otwarte, by złapać jakiś wietrzyk z doliny, ale na próżno. Gorące promienie słońca wnikały w cegły i belki domu, w dębowe schody i balkon dla orkiestry.

Po kolacji i obejrzeniu telewizyjnych wiadomości odstawiła na bok pusty talerz i wyjęła ostatni numer czasopisma „Puzzler”. Otworzyła na zagadkach logicznych i zaczęła je rozwiązywać. Zazwyczaj lubiła redukowanie języka wskazówek do matematycznego zapisu zer i jedynek, ale tego wieczoru nie miała do tego głowy. Było zbyt gorąco, by się skupić.

7

Judith z roztargnieniem sięgnęła do kluczyka, który nosiła na łańcuszku na szyi, i jej myśli powędrowały w przeszłość, ku znacznie mroczniejszym czasom. Nagle wstała z fotela. To na nic, uznała w duchu. Nie ma w tym żadnego sensu. Zawsze można zrobić coś użytecznego. Potrzebowała zmiany otoczenia i znalazła doskonałe rozwiązanie.

Zaczęła się rozbierać. Gdy zdejmowała kolejne części garderoby, czuła się tak, jakby spadał z niej ciężar duszących codziennych ograniczeń. Gdy już była naga, wezbrała w niej psotna radość. Przemierzyła hol domu, mijając fortepian Blüthnera, na którym grywała jedynie w chwilach, gdy była naprawdę pijana, i sięgnęła po ciemnoszarą wełnianą pelerynę, która wisiała przy frontowych drzwiach.

Peleryna była najcenniejszą osobistą rzeczą Judith. Każdemu, kto o to pytał – a wielu pytało – mówiła, że ogrzewa ją w zimie, a latem służy jako koc piknikowy i można nasunąć ją na głowę przy niespodziewanym wiosennym deszczu.

Co najważniejsze, Judith wierzyła, że jest to peleryna-niewidka. Każdego wieczoru, bez względu na pogodę, zdejmowała ubrania, otulała się tą peleryną i wychodziła z domu, czując rozkoszny dreszczyk nieposłuszeństwa. Wkładała stare gumiaki i kroczyła przez sięgającą kolan trawę – szu, szu, szu – aż do hangaru dla łodzi. Podobnie jak dom Judith, był to budynek z różowej cegły, o drewnianej konstrukcji i trochę zaniedbany.

Judith weszła w zasnutą pajęczynami ciemność i zrzuciła gumiaki. Powiesiła pelerynę na starym haczyku, po czym, wciąż osłonięta przed światem za starymi drzwiami hangaru, zeszła po kamiennej pochylni do Tamizy.

Było to dla niej przeżycie niemal religijne – zimna woda obmywająca skórę – i głośno wypuściła powietrze, wpadając

8

w objęcia rzeki. Nagle poczuła się nieważka, podtrzymywana przez łagodną wodę, którą jej skóra odczuwała jak dotyk jedwabiu.

Popłynęła w górę rzeki, a wieczorne słońce krzesało w wodzie brylantowe iskry. Judith uśmiechnęła się do siebie. Zawsze się uśmiechała, kiedy wychodziła popływać. Nie mogła się powstrzymać. Mimo wszystko nad Tamizą mogli spacerować ludzie z psami i niewątpliwie wiele osób znajdowało się w bliskiej odległości, gdy spojrzała na wieżę kościoła w Marlow i wiktoriański most wiszący, który łączył miasteczko z pobliską wioską Bisham. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że w pobliżu pływa zupełnie naga siedemdziesięciosiedmioletnia kobieta.

W chwili, gdy Judith pomyślała: „Na tym polega życie”, usłyszała krzyk.

Dobiegł z przeciwnego brzegu rzeki, od strony domu jej sąsiada Stefana Dunwoody’ego. Ale zanurzona głęboko w wodzie nie widziała, co się tam dzieje. Dostrzegała jedynie dach domu Stefana nad gęstym sitowiem na brzegu rzeki.

Wytężyła słuch, jednak wokół panowała cisza. Uznała, że to pewnie zawyło jakieś zwierzę. Pies albo może lis.

A potem usłyszała męski głos: „Hej, nie!”.

Co to u licha było?

– Stefanie, to ty? – zawołała z rzeki, lecz przerwał jej huk wystrzału. – Stefan? – krzyknęła ponownie, czując wzbierającą panikę. – Nic ci nie jest?

Odpowiedziała jej cisza. Ale Judith wiedziała, co usłyszała wcześniej. Ktoś strzelał z broni palnej, czyż nie? Stefan mówił chwilę wcześniej. A jeśli on teraz krwawi z rany od kuli i potrzebuje ratunku?

9

Podpłynęła pod jego dom najszybciej, jak potrafiła, ale gdy zbliżyła się do brzegu, uświadomiła sobie, że ma problem. Za kępami sitowia Stefan ustawił wzdłuż trawnika zaporę z blachy falistej, by chronić się przed rzeczną erozją. Wiedziała, że sitowie podrapie jej ciało, a jeśli nawet dotrze do lądu, nie da rady wyjść z wody. Zabraknie jej sił.

Widziała przed sobą niebieski kajak wciśnięty między trzciny. Czy mogła go jakoś wykorzystać, żeby wydostać się z rzeki?

Spróbowała pochwycić jego koniec, lecz nie mogła go dobrze złapać, kołysał się niczym korek, i zdała sobie sprawę, że i tak nie zdoła wdrapać się na kajak. Podjęła jednak ostatnią próbę i tym razem udało jej się z dużym wysiłkiem wspiąć na tył łódki. I wtedy, bardzo powoli, kajak przewrócił się do góry dnem, a Judith nie miała się czego przytrzymać i znowu wpadła do wody, niezgrabnie i z pluskiem.

Wynurzyła się, żeby zaczerpnąć powietrza, i strząsnęła wodę z włosów. Kajak nie wchodził w rachubę, co zatem mogła zrobić?

Podpłynęła do środka rzeki, desperacko wypatrując kogoś, kto mógłby udzielić pomocy. Gdzie byli spacerowicze z psami i migdalące się pary, kiedy się ich potrzebowało? Nie widziała nikogo. Pozostało tylko jedno. Zawróciła i popłynęła w stronę domu najszybciej, jak potrafiła.

Dotarłszy do hangaru, wyszła z wody, prychając, ale nie było czasu do stracenia. Narzuciła pelerynę i ruszyła przez trawnik, odwracając się, żeby popatrzeć na dom Stefana. Za wierzbą płaczącą, która rosła w niekontrolowany sposób po jej stronie brzegu, widać było tylko połowę ogrodu.

Wbiegła do domu, chwyciła za telefon i wybrała numer alarmowy. Czekając na połączenie, przeszła pod wykuszowe okno, by mieć na oku posiadłość Stefana.

10

– Potrzebna policja! – powiedziała, gdy tylko ktoś odebrał. –W domu sąsiada doszło do strzelaniny! Pospieszcie się! Ktoś został postrzelony!

Operatorka linii alarmowej zanotowała adres Stefana, poinformowała, że pogotowie zaraz przyjedzie, i zakończyła rozmowę. Judith poczuła się głęboko sfrustrowana. Na pewno mogła zrobić coś jeszcze albo kogoś zaalarmować. Straż przybrzeżną?

W końcu ten wypadek zdarzył się nad wodą. A może grupę ratownictwa morskiego?

Wyjrzała przez okno, zerkając na posiadłość Stefana. Wszystko było na miejscu, jakby nigdy nic, skąpane w promieniach wieczornego słońca.

Gdyby ktoś w owej chwili przebywał na rzece i miał sposobność popatrzenia na dom Judith, zobaczyłby bardzo niską i przyjemnie pulchną kobietę sporo po siedemdziesiątce, z rozczochranymi siwymi włosami, nagą, nie licząc peleryny narzuconej na ramiona, stojącą w wykuszowym oknie, jakby była jakąś superbohaterką. Pod wieloma względami nią była.

Po prostu jeszcze o tym nie wiedziała.

ROZDZIAŁ 2

Pół godziny później Judith zobaczyła przed domem Stefana radiowóz policyjny, z którego wysiadł umundurowany funkcjonariusz. Starała się śledzić go przez lornetkę, gdy zaglądał w okna domu i krążył po ogrodzie. Miała chęć wrzasnąć z drugiego brzegu rzeki, że powinien się uważniej rozejrzeć, ale ugryzła się w język. Musiała wierzyć, że policjant wie, co robi, i znajdzie jakieś dowody, cokolwiek tam się wydarzyło.

Jednak po dwudziestu minutach przeszukania, które określiłaby jako pobieżne, funkcjonariusz zakończył obchód, wsiadł do samochodu i odjechał.

I to wszystko? Ten człowiek ledwie zerknął na ogród i nawet nie wszedł do domu Stefana. Może wróci ze wsparciem. Pozostała więc na warcie. I patrzyła.

O północy stwierdziła, że nie ma już whisky w karafce na stoliku przy oknie. Zawsze oznaczało to, że czas położyć się do łóżka. Wspinając się niepewnie po masywnych dębowych schodach, uświadomiła sobie, że musi trzymać się poręczy nieco mocniej niż zazwyczaj. Potem skręciła w lewo, choć jej sypialnia znajdowała się po prawej stronie, lecz gdy skorygowała trasę dzięki krótkiej potyczce z krnąbrną aspidistrą, dotarła bezpiecznie do miejsca przeznaczenia.

12

Judith bardzo lubiła swoją sypialnię. Boazeria pomalowana była na kolor jasnozielony i stało tam duże łóżko z baldachimem przedstawiającym na gobelinie scenę ze średniowiecznego polowania. To, że w pokoju piętrzyły się sterty ubrań, niedojedzone posiłki oraz stosy nieprzeczytanych gazet i czasopism, zupełnie jej nie przeszkadzało. Nigdy nie zwracała uwagi na bałagan. Prawdę mówiąc, pozwalała mu się otoczyć, tak jak pozwalała ogarnąć się rzece, kiedy szła popływać. Im większy bałagan panował w jej pokoju, tym bardziej czuła się chroniona i bezpieczna.

Następnego ranka obudził ją dzwonek telefonu. Sięgnęła po słuchawkę, dostrzegając niewyraźnie, że już minęła dziesiąta rano.

– Halo – wychrypiała.

– Dzień dobry – odezwał się energiczny kobiecy głos. –Mówi sierżant Tanika Malik z komendy policji w Maidenhead. Badam incydent w posiadłości pana Dunwoody’ego, który pani zgłosiła wczoraj wieczorem.

– Aha, dziękuję za telefon – powiedziała Judith, wciąż nieco półprzytomnie.

Pani sierżant wyjaśniła, że wysłała konstabla do zbadania domu i ogrodu pana Dunwoody’ego. Nie znalazł niczego szczególnego, zadzwoniła więc, by powiadomić, że nie ma się czym martwić.

– Ale ja wiem, co usłyszałam! – oznajmiła Judith.

– Tak, w raporcie zapisano, że słyszała pani strzał z broni palnej.

– Nie tylko. Usłyszałam, że ktoś krzyczy: „Hej, nie!”, a potem rozległ się strzał.

– Ale jak rozumiem, pływała pani wtedy w rzece. Czy jest pani pewna, że to naprawdę był strzał?

Judith była już w pełni rozbudzona i do głębi zirytowana.

13

– Wychowałam się na farmie. Wiem, jak brzmi wystrzał z broni palnej.

– A jeśli to był jakiś inny dźwięk?

– Na przykład jaki?

– No, choćby odgłos gaźnika samochodu?

O tym Judith nie pomyślała. Zastanowiła się przez chwilę, zanim odpowiedziała.

– Nie. Na pewno bym poznała, gdyby to był samochód. To był wystrzał z broni. Jak rozumiem, ten konstabl poinformował, że samochód Stefana jest nadal zaparkowany przed jego domem?

– Dlaczego pani o tym wspomina?

– Ponieważ przypuszczam, że Stefan nie odebrał telefonu, kiedy do niego zadzwoniliście, prawda?

– Nie, przepraszam, ale nie do końca panią rozumiem. Jaki telefon?

– Na pewno dzwoniliście do niego wczoraj wieczorem.

– Niestety, nie wolno mi informować o szczegółach śledztwa.

– Ale kiedy sąsiadka zgłasza strzelaninę w domu, to chyba zadzwonicie, żeby to sprawdzić. A ponieważ nie wspomniała pani, że odebrał, przypuszczam, że nie odebrał. A że jego samochód wciąż stoi na podjeździe, uznałam, iż coś mu się stało. Bądź co bądź, gdy jest się w domu, odbiera się telefon. A jeśli kogoś nie ma, to na ogół nie ma też jego samochodu. Przynajmniej tak jest w przypadku kogoś, kto posiada samochód. Ja nie posiadam. Sierżant Malik nie odpowiedziała od razu.

– Naprawdę pani to przemyślała – odezwała się wreszcie.

– Tylko o tym mogłam myśleć ostatniej nocy. Bardzo się martwiłam o Stefana. A jeśli został postrzelony, a strzelający zbiegł? Co, jeśli Stefan wykrwawia się teraz gdzieś w rowie?

14

– Nie sądzę, by leżał w rowie. Z pewnością istnieje jakieś proste wyjaśnienie całej sytuacji. Na terenie posiadłości nie stwierdzono śladów wskazujących, że zdarzyło się jakieś nieszczęście, i nic w tym niezwykłego, że ktoś nie odbiera telefonu. Mamy sezon wakacyjny. Ludzie wyjeżdżają. Jestem przekonana, że pan Dunwoody pojawi się w ciągu najbliższych kilku dni. A gdy to nastąpi, poinformuję panią. Naprawdę, nie ma się czym martwić.

Sierżant Malik zakończyła rozmowę, dziękując Judith za prospołeczną postawę, i się rozłączyła.

Wkrótce Judith opadła na poduszki, nie wiedząc, co robić. Czy sierżant Malik miała rację? Czy naprawdę istniało prostsze wyjaśnienie tego, co słyszała poprzedniej nocy? W końcu jedną rzecz Judith wiedziała na pewno: w Marlow coś takiego jak morderstwo po prostu się nie zdarza.

Postanowiła przestać o tym myśleć i ruszyć do przodu z codziennymi zadaniami.

Gdy Judith odziedziczyła dom po ciotecznej babce Betty w roku 1976, otrzymała również pakiet udziałów zapewniający skromne dochody, nie musiała więc pracować, żeby zarobić na życie, ale nic nie zmusiłoby jej do zrezygnowania z pracy. Za bardzo ją lubiła.

Opracowywała krzyżówki dla krajowych gazet. Układała dwie lub trzy tygodniowo, a godziny spędzane codziennie nad łamigłówkami stanowiły ulubiony azyl dla jej umysłu. Kiedy układała krzyżówkę, spływał na nią spokój i potrafiła zatracić się w starannym analizowaniu wszystkich wariacji wyjątkowo ciekawego anagramu albo zgrabnej frazy bądź wieloznacznego słowa.

15

Przeszła przez salon do karcianego stolika znajdującego się przy wykuszowym oknie i wygładziła ręką zielone sukno. Następnie sięgnęła do górnej półki i zdjęła z niej arkusz papieru w kratkę. Wyciągnęła ołówek 2B z kubka z ołówkami i choć nie wymagał zaostrzenia, wsunęła go w metalową temperówkę. Stary elektryczny silniczek zaterkotał i ołówek, który Judith wyjęła kilka sekund później, był nie tyle narzędziem do pisania, ile śmiercionośną bronią.

Uśmiechnęła się do siebie. Nowy ołówek. Puste kwadraty na papierze przed oczami. Czeka ją bitwa.

Usiadła, wzięła drewnianą linijkę i zaczęła zaznaczać sieć kwadratów piętnaście na piętnaście. Następnie zacieniła schemat ciemniejszych kwadratów wokół pojedynczej linii symetrii, tak że każdemu z nich odpowiadało bliźniacze odbicie po prawej stronie. Nie robiła tego według określonego wzorca, jej dłoń prowadziło przede wszystkim wieloletnie doświadczenie.

Gdy już wyznaczyła siatkę, musiała wypełnić puste miejsca słowami. Wiedziała, że zabierze jej to około godziny i dopiero gdy będzie zadowolona, że ma interesujący zbiór słów krzyżujących się ze sobą, zajmie się wreszcie tworzeniem wskazówek.

Jeśli chodzi o same wskazówki, unikała nieprzejrzystości preferowanej przez wielu układaczy, której najdoskonalszym przykładem była comiesięczna łamigłówka publikowana w piśmie „Listener”, wręcz niemożliwa do rozwiązania. Wyczuwała coś jakby zbyt „samczego” w sposobie prezentowania, jacy inteligentni są twórcy takich łamigłówek. „Spójrzcie na mnie”, wydawali się mówić, „nigdy nie zgadniecie, jaki jestem genialny”. Zamiast tego, jak wielu układaczy, poparła zasady Ximenesa, legendarnego układacza krzyżówek dla gazety „Observer” w latach 1939–1972. Zgodnie z nimi jej wskazówki miały być

16

podzielone pół na pół: po jednej stronie dosłowne, po drugiej zagadki. I te dwie grupy miały „grać uczciwie” z rozwiązującym łamigłówkę, z tym drobnym zastrzeżeniem, że jeśli wskazówka okaże się wyjątkowo pomysłowa lub błyskotliwa, twórczyni może czasami złamać zasady.

Tego ranka jednak wena opuściła Judith. Wyznaczyła kwadrat składający się z wypełnionych i niewypełnionych pól, ale nie potrafiła się skupić na wyszukaniu słów, które zamknęłaby w tej siatce. Zabrakło jej zdecydowania. Wiedziała, że to przez Stefana. Nie mogła się skupić. Musiała się dowiedzieć, czy nic mu nie jest.

Sięgnęła po tablet. Nie przepadała za tym urządzeniem, ale przydawało się do robienia zdjęć i wysyłania krzyżówek do gazet, więc od kilku lat żyła z nim w zgodzie.

Uniosła tablet do twarzy, ale durne ustrojstwo nie chciało się odblokować, twierdząc, że nie rozpoznaje właścicielki. Judith odchrząknęła głośno, przeklinając po raz kolejny upokorzenia związane z byciem kobietą w słusznym wieku. Nowoczesny świat traktował ją, jakby była niewidzialna, i nawet jej własny cholerny tablet krytykował ją za to, że nie wygląda tak, jak powinna. Ale walka z technologią nie miała sensu. Judith przekonała się o tym przed wielu laty podczas incydentu, w którym zaistniały iMac truskawkowego koloru, kabel elektryczny niewystarczającej długości oraz jazda do szpitalnego oddziału ratunkowego.

Odetchnęła głęboko i spróbowała się uspokoić. Uniosła tablet i spojrzała na niego ponownie.

Nic się nie pojawiło.

Co za cholerstwo! Mamrocząc do siebie, wpisała kod dostępu i otworzyła przeglądarkę internetową. Może w ciągu ostatnich godzin pojawiły się jakieś wiadomości o Stefanie?

17

Wpisała „Stefan Dunwoody” w pasek wyszukiwania, ale dowiedziała się tylko tego, że jest właścicielem galerii sztuki Dunwoody Arts w Marlow, o tym już jednak wiedziała. Chciała być dokładna, więc przejrzała wszystkie wyniki wyszukiwania.

Ale co tu wyskoczyło? Pod koniec listy zauważyła link do strony internetowej z lokalnej gazety „Bucks Free Press”. Jej uwagę przyciągnął nagłówek: AWANTURA PODCZAS REGAT

W HENLEY .

Kliknęła w link, a po chwili zorientowała się, że czyta relację z regat, które odbyły się przed sześcioma tygodniami.

Dobiegają nas wieści, że będący pod wpływem alkoholu Stefan Dunwoody, właściciel miejscowej galerii sztuki, w loży królewskiej wdał się w sprzeczkę z Elliotem Howardem, właścicielem domu aukcyjnego w Marlow. Według naszego źródła, kiedy pan Howard zagroził, że pobije pana Dunwoody’ego, wezwano stewardów i siłą wyprowadzono obu mężczyzn.

Judith odłożyła tablet. A zatem podpity Stefan pokłócił się w Henley z kimś o nazwisku Elliot Howard i oto zaledwie kilka tygodni później doszło do kolejnej zwady, tym razem na terenie jego posiadłości.

Podczas tej zwady ktoś użył broni palnej.

A Stefan przepadł.

Chrzanić całe to czekanie, pomyślała Judith, przemierzając pokój. Zarzuciła na ramiona pelerynę i wyszła z domu.

Udała się do hangaru, zbliżyła do starej płaskodennej łodzi do połowy moczącej się w wodzie i popchnęła ją stopą. Weszła do łódki i odepchnęła się od słupka, dziób łódki uderzył w zbutwiałe drzwi hangaru i ześliznął się na rzekę.

18

Judith miała wprawdzie swoje lata, ale z wiosłami radziła sobie znakomicie. Jednym ruchem nadgarstków zanurzyła wiosło w nurcie rzeki, zgięła się wpół i odepchnęła z całych sił. Gdy łódź ruszyła naprzód, Judith obróciła kij i wyciągnę-

ła wiosło z grząskiego mułu, dzięki czemu nabrała rozpędu.

Gdy już dotarła do przeciwległego brzegu i znowu była na płyciźnie, bez trudu przebyła płaskodenną łódką pod prąd odległość czterdziestu pięciu metrów do domu Stefana, wykorzystując dziób do penetrowania szuwarów chroniących brzeg rzeki, i w końcu znalazła się na terenie posiadłości sąsiada. Nie musiała zabezpieczać łódki. Szczelnie otoczona sitowiem nie mogła odpłynąć.

Judith zerknęła na zegarek i stwierdziła, że zaledwie przed ośmioma minutami siedziała we własnym domu, a teraz była tutaj, pakując się w kłopoty związane z tajemniczym zniknięciem sąsiada.

Siedziba Stefana, zdaniem Judith, prezentowała się naprawdę okazale. Był to przebudowany młyn wodny z drewnianym kołem, które nadal leniwie się obracało, w ścianach budynku wycięto różnych rozmiarów prostokątne otwory i wstawiono w nie okna. Dom był przyjemnie staroświecki i nowoczesny zarazem.

Podeszła i spojrzała na auto Stefana na podjeździe. Nie miała bladego pojęcia o samochodach, a obchodziły ją jeszcze mniej, mogła więc tylko stwierdzić, że był szary i lśniący, bez najmniejszej plamki gdziekolwiek. Nie dostrzegła śladu innych opon na żwirze ani żadnych oznak wskazujących na to, że Stefan mógł odjechać innym pojazdem.

Przeszła się po ogrodzie, próbując ustalić, skąd mógł dochodzić odgłos wystrzału, ale trudno było to określić, gdy jedyny

19

punkt odniesienia stanowiła pozycja, jaką zajmowała nocą w rzece poniżej poziomu sitowia.

Tak naprawdę po kilku minutach obchodzenia ogrodu i przeszukiwania szuwarów Judith uświadomiła sobie, że nawet nie wie, czego szuka. Kropli krwi na źdźble trawy? Śladu stopy w błocie?

Spojrzała na drewniane koło obracające się z boku domu i staw przed nim. Mimo gorącego dnia woda była ciemna i Judith zadrżała na myśl o tym. W stojącej wodzie było coś, co budziło w niej grozę. Zauważyła jednak, że nie jest stojąca. Powierzchnia nieznacznie się marszczyła. Dokąd płynęła ta woda?

Judith powędrowała brzegiem stawu, aż dostrzegła, że woda spływa wąskim strumykiem do rzeczki szerokiej na mniej więcej trzy metry. Tam, gdzie staw się kończył i zaczynała się rzeka, postawiono wąską ceglaną groblę.

Zastanowiła się nad rzeką za groblą. Musiała ona jakoś łączyć się z Tamizą, ale trudno było stwierdzić jak, ponieważ Stefan pozwolił tej części ogrodu zarosnąć i woda prześlizgiwała się, skryta w gęstych chaszczach i krzewach napierających z obu brzegów rzeki.

Westchnęła, stwierdziwszy, że będzie musiała prześledzić bieg tej rzeki. Musiała być dokładna. Przedzierała się więc przez krzaki, chłostana gałęziami, a pajęczyny przyczepiały się do jej twarzy i włosów.

Znalazłszy się po drugiej stronie, poczuła rozczarowanie.

Ten zakątek ogrodu wyglądał jeszcze bardziej dziko, ale zauważyła, że rzeka przepływa przez jakieś żelazne kraty do wybetonowanego jazu, który odprowadzał wodę do Tamizy. Nie było tu niczego ciekawego do oglądania.

20

Kiedy jej oddech po wysiłku się uspokoił, uświadomiła sobie, że w powietrzu unosi się specyficzny odór, jak ze sterty kompostu. Czy to wina rzeki? Popatrzyła w dół na wodę płynącą przez kratę. Tkwiła tam na wpół zanurzona uschnięta gałąź – blokowała przepływ i zatrzymywała liście.

W następnej chwili Judith coś sobie uzmysłowiła.

W wodzie nie utkwiła gałąź.

To było ludzkie ramię.

Wystawało nad powierzchnię, skóra była biała jak marmur. A jeszcze głębiej Judith dostrzegła zarysy ciała.

To był Stefan Dunwoody.

Pośrodku jego czoła widniał mały czarny otwór. Otwór po kuli.

Zachwiała się, unosząc dłoń do szyi.

Od początku miała rację.

Stefan Dunwoody, jej znajomy, jej sąsiad, został zastrzelony.

ROZDZIAŁ 3

Godzinę później Judith siedziała na ławce w ogrodzie Stefana, przesłuchiwana przez detektyw sierżant Tanikę Malik. Policjantka była nieco po czterdziestce, nosiła eleganc kie spodnium i roztaczała aurę nauczycielskiej kompetencji, którą Judith już wcześniej uznała za irytującą.

– Czegoś tu nie rozumem, pani Potts – powiedziała sierżant Malik. – Mówi pani, że wróciła na posesję pana Dunwoody’ego?

– Tak – odparła Judith, wyzywająco unosząc podbródek. –Już to mówiłam przez telefon. Byłam pewna, że wczoraj wieczorem usłyszałam krzyk i wystrzał z broni palnej. A ponieważ wasz funkcjonariusz nie zamierzał porządnie przeszukać terenu, uznałam, że ja powinnam to zrobić.

– Czy był jakiś inny powód pani powrotu?

– Nie rozumiem.

– Czy spodziewała się pani znaleźć zwłoki?

– Nie, oczywiście, że nie.

– A jednak je pani znalazła, prawda?

– Pozwolę sobie zauważyć, że to więcej, niż zdołał osiągnąć pani kolega. Proszę mi powiedzieć, czy wiedzieliście, że Stefan przed kilkoma tygodniami wdał się w sprzeczkę z niejakim Elliotem Howardem?

22

– Słucham?

Judith opowiedziała sierżant Malik o wzmiance opublikowanej w kronice towarzyskiej lokalnej gazety, gdzie zrelacjonowano zajście na regatach, którego bohaterami byli Stefan oraz Elliot Howard, właściciel domu aukcyjnego w Marlow.

– To było sześć tygodni temu?

– Zgadza się.

– Rozumiem.

Detektyw Malik zastanawiała się przez chwilę.

– O co chodzi? – spytała Judith.

– Mogę panią o coś spytać? Jako że jest pani sąsiadką pana Dunwoody’ego.

– Oczywiście.

– Zgodnie z naszymi procedurami weryfikowałam nazwiska z zeznań świadków w policyjnej bazie danych. Sprawdziłam pana Dunwoody’ego. Nie ma go w żadnej kartotece. Jest właścicielem galerii sztuki w Marlow, mieszka sam, wszystko w zupełnym porządku. Ale pięć tygodni temu zgłosił włamanie.

– Tak? Co skradziono?

– No, właśnie o to chodzi. Pan Dunwoody powiedział, że był w restauracji z przyjaciółmi, a po powrocie odkrył, że ktoś wybił okno i włamał się do domu. Gdy zjawił się funkcjonariusz, by spisać zeznanie, pan Dunwoody musiał przyznać, że nie zauważył, by coś zostało skradzione.

– Nic nie zniknęło?

– Tak powiedział. Ale niewątpliwie doszło do włamania. Jego komputer znajdował się jednak na miejscu, dzieła sztuki z jego kolecji także. Pan Dunwoody był posiadaczem wielu obrazów olejnych, a nie skradziono ani jednego.

23

– Przed pięcioma tygodniami? Tydzień po kłótni, w którą wdał się pan Dunwoody w Henley?

– Tak przypuszczam. Czy pan Dunwoody wspomniał pani o włamaniu?

– Niestety w ostatnich tygodniach nie rozmawiałam ze Stefanem.

– A może zauważyła pani w tamtym czasie coś podejrzanego? Kogoś czającego się w pobliżu posesji? Albo obcy samochód zaparkowany nieopodal domu?

– Przykro mi, ale nie. Tym większa szkoda. Po raz pierwszy zorientowałam się, że coś jest nie tak, wczoraj wieczorem, gdy usłyszałam, jak go mordowano.

– Tutaj muszę pani przerwać, pani Potts. Nie wiemy na pewno, że ktoś zastrzelił pana Dunwoody’ego.

– Słucham?

– Nie wiemy, czy pan Dunwoody został zamordowany.

– Twierdzi pani, że dziura po kuli w magiczny sposób pojawiła się na jego czole?

– Cóż, nie, ale nie możemy wykluczyć, że jego śmierć nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Może zginął z własnej ręki?

– Myśli pani, że popełnił samobójstwo?

– Istnieje taka ewentualność.

– Trele morele!

Sierżant Malik zamrugała, zdziwiona. Czy siedząca przed nią kobieta właśnie rzuciła do niej „trele morele”?

– Gdyby odebrał sobie życie, pistolet powinien był upaść gdzieś na ziemię. Zanim on sam runął do rzeki. A zapewniam, że gdy się rozglądałam, nigdzie nie widziałam broni.

24

– Tak, ma pani słuszność, ale może broń wpadła do rzeki po tym, jak się zastrzelił. Poleciłam przeszukanie dna. Tymczasem naprawdę nie powinna pani wyciągać pochopnych wniosków. Musimy podążać za dowodami, a nie za przypuszczeniami.

Judith oceniła detektyw Malik. Ta kobieta mogła być skuteczna, a nawet kompetentna, ale najwyraźniej brakowało jej wyobraźni. Typ „przewodniczącej samorządu”, uznała niezbyt uprzejmie starsza pani. No ale sama została wydalona z bardzo ekskluzywnej szkoły z internatem, do której wysłano ją jako nastolatkę. Wyrzucono ją także z o-wiele-mniej-ekskluzywnej szkoły, do której następnie uczęszczała. A potem z kolejnych. Wystarczy powiedzieć, że ona i przewodniczące klasy, z którymi się zetknęła, nigdy nie patrzyły na sprawy podobnie.

Judith westchnęła. No cóż, jeśli policja nie wierzy, że Stefana zamordowano, po prostu będzie musiała sama zająć się dochodzeniem, nieprawdaż?

Gdy skończyła składanie oficjalnych zeznań, wsiadła do swojej płaskodenki i pożegnawszy majestatycznym ruchem dłoni mijanych techników policyjnych w kombinezonach ochronnych, pozwoliła rzece ponieść się z powrotem do domu. Potem wyciągnęła swój stary rower i ruszyła przed siebie. Jeśli chciała odkryć, kto zamordował jej sąsiada, wiedziała, w którym miejscu zacząć.

Jazda wzdłuż Tamizy do pobliskiego Marlow zajmowała pięć minut, a tym razem Judith nie odpowiadała na skinienia i pozdrowienia nieznajomych, tylko przemykała obok. Nigdy nie rozumiała, dlaczego tak wiele osób do niej macha. Nie przyszło jej do głowy, że w miasteczku uważana jest za kogoś

25

w rodzaju miejscowej celebrytki. Nie widziała w swoim życiu nic ciekawego i za każdym razem, gdy stwierdzała, że czyjeś zainteresowanie ją zdumiewa, jedynie potwierdzała swoją reputację ekscentryczki.

Skręciła ze ścieżki flisackiej na mały skwer z placem zabaw i dostrzegła stado gołębi leniwie dziobiących ziemię. Paskudne brudasy, pomyślała, rozpędzając rower, i uśmiechnęła się szeroko, zmierzając wprost ku nim. Pełną mocą wjechała w stadko, wykrzykując „Gołębie precz!” i płosząc skrzeczące ptaki, a te wzbiły się w powietrze.

Judith namiętnie kochała Marlow. Jej zdaniem nie było ani za duże, ani za małe, było w sam raz. Idealne miasteczko dla takiej Złotowłosej jak ona. Z głównej ulicy widać było elegancki, wiszący, georgiański most, na jednym jej końcu znajdował się wiekowy nadrzeczny kościół, na drugim dekoracyjny obelisk, a między nimi po obu stronach stały najrozmaitsze historyczne budynki, które wyrosły stopniowo przez stulecia. Otoczenie w jedną estetyczną całość spinały czerwone i niebieskie proporczyki zawieszone na sznurkach, które powiewały na całej długości ulicy. Wszystko to razem stwarzało wrażenie ułożonego z puzzli cukierkowego obrazka przedstawiającego podlondyńskie miasteczko.

Judith najbardziej w Marlow kochała to, że składało się na nie znacznie więcej, to nie była jedynie malownicza główna ulica. Znajdowała się tam stacja kolejowa, nawet jeśli była tylko budką, przy której można było złapać pociąg do Londynu. Na obrzeżach miasteczka mieściło się również dobrze prosperujące centrum biznesowe, zapewniające zatrudnienie tysiącom ludzi. A nade wszystko Judith lubiła dwie miejscowe szkoły, do których uczęszczali sympatyczni, dobrze wychowani

26

nastolatkowie dorabiający po lekcjach w supermarketach lub w kawiarniach. Obserwowanie tych wszystkich dzieciaków, zawsze uprzejmych i cieszących oko, zajmujących się swoimi sprawami, urządzających pikniki nad rzeką czy nawet przesiadujących w skateparku przy pawilonie do krykieta, napełniało ją uczuciem prawdziwego szczęścia. Uznała, że jeśli tak wygląda następne pokolenie, świat nie ma się czym martwić.

Judith z natury była optymistką, taki już miała charakter, ale starała się przy tym być tak uczciwa, jak tylko mogła, musiała więc przyznać, że choć Marlow pozostało barwnym miejscem, ucierpiało nieco w ostatniej dekadzie, podobnie jak każde brytyjskie miasteczko. Wszystko wyglądało dobrze, jeśli było się turystą spędzającym tam jeden dzień. Było sporo niezłych restauracji i sklepów odzieżowych, więc tych kilkanaście pustych lokali użytkowych z gustownie oplakatowanymi frontonami, maskującymi brak jakiejkolwiek działalności wewnątrz, nie rzucało się w oczy. A do miłego człowieka, który sprzedawał „Ważne Sprawy” po jednej stronie głównej ulicy, dołączył niedawno po drugiej stronie bezdomny, który całymi dniami siedział po turecku z puszką na drobne monety ustawioną przed sobą.

Ludzie pozostali dobrzy, powtórzyła sobie w duchu, zsiadając z roweru przy końcu ulicy i opierając go o ścianę.

Jeśli chodzi o to, dokąd się wybierała, Judith podjęła decyzję w chwili, gdy sierżant Malik powiedziała jej, że myli się, wierząc, iż jej sąsiad został zamordowany. Zamierzała rozpocząć śledztwo od galerii sztuki Stefana Dunwoody’ego.

Czy miłość do łamigłówek może być niebezpieczna?

Marlow to spokojne, senne angielskie miasteczko. Do czasu.

Wiadomość o zamordowaniu jednego z mieszkańców elektryzuje lokalną społeczność. Gdy policja bezskutecznie łamie sobie głowę nad rozwiązaniem nietypowej zbrodni, do akcji postanawia wkroczyć Judith Potts. Ekscentrycznej starszej pani w rozszyfrowaniu zagadki pomogą spostrzegawczość, poczucie humoru i wierne przyjaciółki.

Wraz z nimi stworzy klub miłośniczek zbrodni.

Krzyżujące się tropy, podejrzani mówiący szyfrem oraz wielopiętrowa intryga okażą się sporym wyzwaniem nawet dla wytrawnej pasjonatki zagadek.

Czy Judith uda się znaleźć rozwiązanie czy będzie to ostatnia łamigłówka w jej życiu?

Cena 49,99 zł

Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.