www.fgks.org   »   [go: up one dir, main page]

Chwile

Page 1

Przełożyła Kaja Gucio

2024
Wydawnictwo Znak Kraków

Copyright © 2020 by Andrew O’Hagan

Copyright © 2024 for the Polish translation by Kaja Gucio

Copyright © 2024 for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o.

Przekład zrealizowany przy wsparciu Publishing Scotland Translation Fund

Wydanie pierwsze Kraków 2024

Tully Dawson stanął przed światem nowy, gotów na wspaniałości tamtego lata, bo pokazał, że różni się od ojca. W tej kwestii nie było o co się wykłócać: niektóre rodziny po prostu składają się z obcych sobie osób i nic tego nie zmieni. Tully’emu jednak chyba zawsze doskwierała świadomość, że Woodbine nie potrafił go dopingować, gdy przychodził na mecze. Stary siedział na trybunach z miną, jakby pozjadał wszystkie rozumy, potrząsał głową i spoglądał z wyrzutem na zatokę Firth of Clyde. Tully go tak nazwał – Woodbine, po marce papierosów; wszyscy ci niechętni ojcowie mieli jakieś przezwiska. Siedzieli w domu, otwierali kolejne puszki piwa i przeklinali nasze sobotnie wieczory. Pewnie mogliśmy podejść i poprosić o poradę, ale młodość to wojna, w której doświadczenie jest największym wrogiem. Z płonącymi policzkami patrzyliśmy, jak Woodbine idzie w stronę nieskalanych świateł portowych.

Koniec starego Woodbine’a nastąpił w osiemdziesiątym czwartym, a właściwie w osiemdziesiątym piątym, kiedy to zakończyły się strajki i górnicy z Ayrshire wracali jeden po drugim do kopalń, a przy bramach kobiety

11 1

wręczały im goździki na powitanie. Górnicy walcz yli z całych sił, ale po miesiącu wszystkich i tak zwolniono.

„On wyładowuje na nas własny wstyd – powiedział Tully. – Thatcher chyba nigdy nie zrozumiała, o co chodzi z tym wewnętrznym wrogiem”. Cały Tully. Łatwo sobie wyobrazić, że siła jego ducha, jego atrakcyjność i zielona barwa oczu wzięły się z marzenia o wolności, na drodze do której stał jego ojciec. Jednak zdjęcia opowiadają smutniejszą historię – najsmutniejszą – bo Woodbine też miał zielone oczy.

Irvine New Town, na wschód od wieczności. Tully miał dwadzieścia lat i był tokarzem. Wcielał się w Arthura Seatona z  fil mu Z soboty na niedzielę, przez cały tydzień grał szefowi na nerwach, a weekendy spędzał na piciu piwa. Z zaczesanymi do tyłu, przylizanymi włosami nawet wyglądał jak Albert Finney, z tą tylko różnicą, że Tully osiągał taki efekt za pomocą mydła. Miał wtedy ten szczególny typ urody, który przyciąga uwagę wszystkich, niezależnie od płci i wieku, a jego wrodzony tupet sprawiał, że ludzie się przed nim otwierali. No i oczywiście grał w kapeli. Założył ją z kumplami poprzedniej zimy – nazywali się Fabryka Rowerów, co stanowiło kolejne odniesienie do fil mu Z soboty na niedzielę. Parę razy otarli się o sukces i kilkakrotnie zmieniali nazwę, a Tully najpierw występował jako wokalista, a potem siedział za perkusją. Wszyscy chcieli go za drużbę na swoim ślubie, a je śli ktoś się temu dziwił, to od razu wiadomo było, że nie znał Tully’ego Dawsona. Tully miał wrodzoną charyzmę, fantastyczną kolekcję płyt, był nieustraszony podczas politycznych debat, a do tego umiał kochać jak nikt. Inni kolesie byli zabawni,

12

błyskotliwi albo lepsi w tym czy owym, ale Tully naprawdę cię kochał. Za młodu miał w sobie coś z  lidera, nonszalancję rasowego frontmana, a kiedy się spotykaliśmy w większym gronie bez niego, wszyscy zaraz chcieli wiedzieć, gdzie on się podziewa. Są osoby, które taki status zyskują poprzez władzę czy pieniądze, ale Tully osiągnął go dzięki tupetowi. Posługiwał się językiem tak barwnym, że starsi wydawali się przy nim nudni. Jego tata chciał obezwładnić przyszłość mechanicznym rozczarowaniem, więc całymi dniami popijał w knajpie

Twa Dogs, a Tully szykował się już do odlotu. Był nie tyle motylem, ile powietrzem, w którym motyl szybuje.

Tego lata był gotów na przygodę z dala od porośniętej żywopłotami granicy hrabstwa Ayrshire.

Ja w ogóle nie miałem iść na studia. Nie byliśmy rodziną tego rodzaju. Niebawem zresztą w ogóle przestaliśmy być rodziną. Tata odszedł, żeby szukać siebie – „Na początek zajrzyj do własnej dupy”, powiedziała moja mama Norma, a potem uznała, że nie odpowiada jej rola samotnej matki i sama też się zwinęła, na wyspę Arran. Mieli chyba nieco przesadzone wyobrażenie o mojej samodzielności (dopiero co skończyłem osiemnaście lat), ale wpisywało się to w schemat ich zachowań przez całe moje dzieciństwo: załamanie albo ucieczka. Mama i tata zakładali, że będę zachwycony mieszkaniem w pojedynkę w naszym komunalnym domu. Tymczasem ja coraz więcej czasu spędzałem u Tully’ego, a po kilku tygodniach poczułem, że nic mnie już z nimi nie łączy.

13
* * *

– Wziąłem rozwód z rodzicami – oznajmiłem Tully’emu pewnego wieczoru w kinie. Po raz enty oglądaliśmy Monę Lisę.

– Nie wygłupiaj się – odparł. – Oni wrócą, jak Arnie.

– Mowy nie ma. Nie chcę, żeby wracali. Od tej pory zamierzam żyć na własny rachunek.

– Żartujesz sobie?

– Mówię serio. Przez kilka miesięcy będą płacić czynsz, a potem koniec. Od początku nie chcieli być rodziną i od lat się nawzajem zadręczali. Zostanę tu, dopóki nie pójdę na uniwerek. Zjebali i tyle.

– Możesz nocować u nas, kiedy tylko zechcesz. Albo chociaż wpadnij na obiad, jeśli nie chcesz zostawać na noc. Mama cię uwielbia.

– Dzięki, stary.

Pochylił się i pocałował mnie w czoło.

– To ty decydujesz, Kluska. Żyj po swojemu.

Nie miałem pojęcia, że zależy mi na aprobacie, dopóki Tully mi jej nie udzielił. Nie wiedziałem, że życie może tak wyglądać. To był element nastoletnich marzeń – znaleźć kumpla, który naprawdę cię dostrzega.

– Jak myślisz, czy Bob Hoskins to rodzinny facet? –zapytałem.

– W marzeniach – odparł Tully, nie odrywając wzroku od ekranu. – W marzeniach każdy jest rodzinny.

Ten rozwód to tylko najnowsza zmiana. Od zawsze ciągnęło mnie do książek. Byłem jednym z tych dzieciaków, które w drodze powrotnej z biblioteki zderzały się z latarniami. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, od przygodowego cyklu Zane’a Greya po harlekiny. Poradniki ornitologiczne, opisy francuskich win i dzieje

14

perfumiarstwa. Nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić, a jednak jakimś sposobem tkałem z tego obraz przyszłości.

Odwagi dodała mi cudowna nauczycielka, pani O’Connor, która uczyła angielskiego u Świętego Cuthberta, w katolickim liceum położonym w samym środku osiedla domów komunalnych. Stary, biedny Święty Cuthbert. Zakonnice, z bożą łaską, toczyły zaciętą walkę z rosnącą popularnością napitku Buckfast Tonic Wine i przygotowywały nas do życia w świecie, w którym braki w podstawach arytmetyki można sobie rekompensować pobożnością. Co roku nagrodę za najwybitniejsze osiągnięcia przyznawano chłopakowi, któremu udało się uniknąć wyrzucenia ze szkoły, i dziewczynie, która nie zaszła w ciążę, a szkolna reprezentacja piłkarska słynęła z wszczynania burd w pobliskich miejscowościach. W domu zakładano, że skończę naukę tak szybko, jak to możliwe, i znajdę sobie pracę. Dlatego kiedy miałem siedemnaście lat, na rok przed tym ostatnim latem, poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną do biura firmy produkującej ogrodzenia, położonego nieopodal stacji kolejowej. Szczerze mówiąc, biuro mieściło się w baraku, a jeszcze szczerzej – w zwykłej budzie cuchnącej starymi skarpetami i dymem z podłego tytoniu.

Na rozmowę stawiłem się w pożyczonym garniturze, z wystającą z kieszeni książką. Tego dnia panował straszny upał. Pod szyją zawiązałem stary szeroki krawat taty – możliwe, że starszy ode mnie – a włosy przygładziłem żelem firmy Country Born.

– Czego tu? – zapytał brygadzista. Miał gębę zbira i przepoconą koszulę.

15

– Przysłali mnie z urzędu pracy. Daliście ogłoszenie, że poszukujecie asystenta do biura.

– Potrzebna nam jakaś dziewuszka do robienia herbaty.

Popatrzyłem na wiszące na ścianach kalendarze ze zdjęciami półnagich kobiet i wziąłem głęboki wdech.

– Umiem robić herbatę – powiedziałem.

– A co ty tam masz w kieszeni?

Wyciągnąłem książkę. Przysięgam na Boga, że był to sfatygowany egzemplarz Mdłości Jeana­Paula Sartre’a.

– O ja pierdolę – jęknął. – Weź lepiej idź na studia czy coś. Marnujesz mój czas.

– To tylko książka – zaoponowałem. – O egzystencjalizmie.

Wykrzywił twarz. A potem zawył ze śmiechu. Pewna cząstka mojego bibliotecznego ja już na zawsze tam pozostanie, uwięziona w dusznej budzie, w świecie bez Boga, podczas gdy tamten brygadzista będzie wył, sapał i klepał się po kolanach. Po chwili zgiął się wpół i zaniósł charkotem, a ja wycofałem się do lepkich drzwi, ozdobionych zdjęciami Samanthy Fox.

Jedynym głosem rozsądku w moim ówczesnym życiu była pani O’Connor. Pamiętam, że wpatrywałem się w nią tak, jak gdyby cały jej etos, jej pewność siebie w obliczu przeciwności losu, jej kobiecość mogły rozejść się po klasie niczym zapach jej perfum i mnie pokrzepić. Wciąż widzę, jak stoi, wysoka i majestatyczna, w czerwonym kardiganie, promieniejąc miłością do metafor. Do dziwaków odnosiła się z czułością, żywiła coś na kształt terapeutycznej wiary w wartość bycia sobą, nawet za cenę ekstrawagancji, a ja często ją zagadywałem,

16

nawet je śli nie miałem akurat angielskiego. Dzieciaki z naszej szkoły notorycznie zapominały zabrać podręczników z domu i nienawidziły lekcji, a pani O’Connor stawała przed klasą z tomikiem Szekspira w ręku i rzucała jednemu czy dwojgu z nas wyzwanie, byśmy zawiesili niewiarę i zaczęli snuć plany. Dzień po porażce na rozmowie kwalifikacyjnej zwierzyłem się jej, że nie dostałem nawet posady popychadła u producenta płotów, a ona kazała mi usiąść w ławce.

– Słuchaj, uwielbiasz obserwować ludzi i pyskować, ale prawda jest taka, że przeczytałeś więcej książek ode mnie – powiedziała.

Po dziś dzień pamiętam jej rude włosy, rozświetlone blaskiem słońca, które wpadało przez okno do sali, gdzie pani O’Connor z właściwą sobie wrażliwością wykonywała swój zawód.

– Jakieś chyba jednak pani czytała, skoro wylądowała pani w tym bagnie – odparłem.

– Nie tyle, ile ty – powiedziała. – Henry James.

E.M. Forster. Cała ta reszta. Po co chodzisz na durne rozmowy o pracę? Musisz iść na studia. Dlaczego nie robisz kursu zaawansowanego?

Spojrzałem na nią.

– Mam teraz…

– Problemy w domu?

– Tego nie powiedziałem.

Zamilkłem, a ona wzięła mnie za rękę. Od czasu

Mary Stobbs i przedstawienia jasełkowego w drugiej klasie podstawówki nikt nie trzymał mnie za rękę.

Mary była odważna, ale pani O’Connor dysponowała czymś jeszcze bardziej tajemniczym: dobrocią.

17

– Mama i tata nie odzywają się do siebie i mieszkają w osobnych pokojach.

Skinęła głową. Powiedziałem jej, że moi rodzice nie nadają się do udzielania rad, ale to nic nie szkodzi. I tak chciałem żyć po swojemu. Powinienem więc ruszyć tyłek i sam o to zadbać. Zero dramatu. Zrobili, co do nich należało. Czułem zapach perfum i przyglądałem się jej twarzy, przekonany, że dostrzegę tam szyderstwo. Ale ona spokojnie odwzajemniła moje spojrzenie.

– Słuchaj, nie obchodzi mnie, co twierdzą psychiatrzy. Dla niektórych rodzice są ważni w życiu, a dla innych nie. Wiem, że nie powinnam ci tego mówić, ale po prostu stąd wyjedź. Pozdawaj egzaminy i wyjedź. Nie oglądaj się za siebie. Jesteś dziwolągiem, a dziwolągi nie mają innego wyjścia, muszą się wyrwać.

– Dziękuję uprzejmie.

– Serio. Słuchasz Szostakowicza. Ja też, ale ja nie mam siedemnastu lat. Wynosisz z biblioteki całe stosy płyt. Ostatnio wspomniałeś o Edith Sitwell. W historii tej szkoły nikt jeszcze o niej nie wspominał. Sama ledwo ją kojarzę. Znam Szekspira i uwielbiam książki, ale Edith Sitwell? Miała długi nos, nosiła mnóstwo pierścionków i… Nie możesz zostać asystentem w biurze producenta płotów, słyszysz? Inaczej umrzesz. Jesteś na to za dziwny i lubisz Jean Rhys. Lubisz… Normana Mailera i Mayę Angelou i powinieneś przebywać wśród ludzi, którzy to zrozumieją.

Tego wieczoru Tully zadzwonił do mnie z nocnej zmiany.

– Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku – powiedział. – I przekazać ci, że kawał chuja z ciebie.

18

– Dzięki. Co się dzieje?

– Zaraz tu zeświruję. Na hali pełno zombiaków.

Opowiedziałem mu o nauczycielce, która się za mną wstawiła, a on odparł, że powinienem przyjąć wszelką pomoc. Dzięki wsparciu Tully’ego czułem się, jakbym miał starszego brata. Kiedy mówił, widziałem te wszystkie rzeczy, które zapisywałem na grzbiecie dłoni podczas całodziennych lekcji i rozmów. To było tak, jakbym stanął na skraju jakiegoś wielkiego planu, a Tully uwielbiał planować i snuć wizje.

Ilekroć czuję zapach sosnowego płynu do mycia podłóg, przypominam sobie panią O’Connor. Po tamtej rozmowie zacząłem przychodzić do jej klasy po lekcjach, najpierw na kilka minut, potem na dwa kwadranse, a niebawem siedziałem tam co wieczór przez dwie godziny i zgłębiałem tajniki twórczości Thomasa

Hardy’ego, Szekspira i Yeatsa, od Żeglując do Bizancjum po  Dzikie łabędzie w Coole. Dyskutowaliśmy o motywie spirali i tragedii. Zrealizowaliśmy projekt o  Antoniuszu i Kleopatrze. Pani O’Connor pomogła mi również wypełnić formularze i przeglądała ze mną stare arkusze egzaminacyjne z innych przedmiotów, a światło cały czas paliło się w tamtej sali, w samym środku tamtego osiedla, w samym środku lat osiemdziesiątych. Sprzątaczki sprzątały korytarze i myły podłogi, a zapach szkockiej sosny przenikał do klasy przez szparę pod drzwiami i już na zawsze przesycił tamte cudowne, niespodziewane godziny. Miałem wtedy wrażenie, że znaleźliśmy się w głębi lasu, gdzie powietrze było czyste i nikt nie zdołałby zniweczyć nadziei ani zagrozić wolności.

19

Po ogłoszeniu wyników poszedłem do szkoły po raz ostatni. Siedziała nad wielkim stosem zeszytów.

– A, James. Zakładam, że się dostałeś – powiedziała.

– Na Strathclyde.

Poderwała się zza biurka i uściskała mnie przy tablicy.

– Susan – mruknąłem.

– Dla ciebie pani O’Connor – odparła z uśmiechem.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czasem potrzeba całego życia, żeby nauczyć się, jak komuś podziękować.

– Cieszę się – wyznałem, a ona usiadła i wzięła do ręki pióro. Ruszyłem do drzwi i wymknąłem się z klasy, ale po chw ili zajrzałem z powrotem do środka.

– Zapomniałeś czegoś?

– Ona miała braci.

– Kto?

– Edith Sitwell. Ta poetka z pierścionkami.

– Zmykaj stąd, James.

– Nazywali się Osbert i Sacheverell. – Oboje się uśmiechnęliśmy. – Nie ma to tamto, piękne szkockie imiona.

Odrzuciła głowę do tyłu. Jej śmiech wciąż rozbrzmiewał mi w uszach, gdy szedłem korytarzem, a potem wybiegłem na zewnątrz, wprost w promienie słońca.

To Tully wymyślił wypad do Manchesteru. Festiwal reklamowano w magazynie „NME”, a John Peel opowiadał o nim w radiu. Spotkaliśmy się w Glebe. W tamtych czasach bywalcy tej knajpy byli narąbani, jeszcze zanim zdąż yli złożyć pierwsze zamówienia, a każdą płaską powierzchnię pokrywały zmięte blankiety bukmacherskie i przepełnione popielniczki, z których wysypywały się niedopałki i jednorazowe długopisy. Dawni robotnicy wpatrywali się w ekran telewizora, a potem przenosili wzrok na swoje odgazowane piwo.

Siadaliśmy na tyłach baru, przy stolikach do szycia przejętych z miejscowej szwalni. Tully miał ogromny apetyt na życie, graniczący z czymś na kształt heroizmu. Łączył stare z nowym i realizował misję moralnej czujności. Tego wieczoru byliśmy tylko we dwóch. Wszedłem w chmurę dymu papierosowego i zobaczy łem go w kącie. Miał na sobie koszulkę z napisem „Wszyscy jesteśmy prostytutkami” i grał w domino ze Stedmanem „Steadym” McCallą. Obaj z Tullym patrzyliśmy na pozostałych mężczyzn w barze jak na bohaterów: byli to głównie wyrzuceni z pracy robotnicy, ludzie walczący

21 2

o przetrwanie w mieście, które właśnie zostało uznane za czarną strefę bezrobocia w kraju. Tully jednak dostrzegł w tym swoistą ironię: jako pierwsza, a być może jedyna znana mi osoba zauważył, że ci weterani walki z Thatcher są nie tylko ofiarami, ale i sprawcami przemocy. Rozumiał, że trudne przeżycia nie mogą stanowić usprawiedliwienia. Miał upodobanie do ambiwalencji, a ja nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo, komu przychodziło to tak naturalnie.

Steady McCalla, fryzjer z Jamajki, przybył do Wielkiej Brytanii w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku jako dwudziestolatek. Wszyscy bardzo go poważaliśmy: znał się na reggae i przypłynął do Southa mpton na pokładzie statku SS Begoña z Kingston, po drodze zaś minął – wciąż pamiętam, jak nam o tym opowiadał – Kartagenę, potem Puerto Cabello i Port of Spain. Opisał czarny komin. Opowiedział nam o ostrym gulaszu z koniny, który jedli, gdy statek wypłynął z portu Vigo, o melinie pod pokładem, o tym, jak jego rodzina wędrowała z londyńskiego Lambeth, gdzie mieszkał jego kuzyn, do Glasgow, i o tym, jak otworzył zakład fryzjerski na West Nile Street.

– Zawsze tak to wyglądało? – zapytał Tully. – Tylu jebanych rasistów?

– Oni nie mają pojęcia, co robią – odparł Steady. –To dzieciaki. Gówniarze. A dzieciaki trzeba dopiero wychować.

Tully wręcz męczył go o więcej informacji. Po przyjeździe do Szkocji ojciec Steady’ego dostał pracę w autobusach korporacji, ale związkowcy się poskarż yli .

22

– Słyszeliście to? – zapytał Tully chłopaków przy barze. – Związek Zawodowy Pracowników Transportu i Przemysłu Ogólnego oświadczył, że przystąpi do strajku, jeżeli ludzie z Barbadosu i Jamajki zaczną prowadzić autobusy.

Jeden z zagadniętych odwrócił się i potrząsnął przecząco głową. Właśnie o tak złożonych sprawach nie słyszało się u nas, dopóki Tully o nich nie wspomniał. Steady co wieczór pił w Glebe małe piwo i rum z colą, ale o ile mi wiadomo, żaden z tych mężczyzn ani razu się do niego nie odezwał. Nie przyjęli go do swojego grona ani nie patrz yli w jego stronę, ale Tully podszedł do niego, zaproponował mu coś do picia i zapytał, czy miejsce obok niego jest wolne. Jestem pewien, że przez większość czasu Steady wcale nie szukał towarzystwa. Tully natomiast chciał, żeby ci, którzy byli wówczas w barze, stali bywalcy, zdali sobie sprawę, że oni także potrafią zadawać ból i że każdy z nas ma na sumieniu własne przewinienia. A Steady – który wydawał nam się stary, choć ledwo dobiegał pięćdziesiątki i wąsy dopiero zaczynały mu siwieć – był najlepszym gawędziarzem, jakiego znaliśmy, a do tego szalenie oryginalną postacią.

– Hej, Steady – odezwał się tamtego wieczoru Tully. – Opowiadałem niedawno Klusce, że twój stary to urodzony piłkarz.

– Prawda – odparł Steady. – Miał do tego smykałkę.

– To tak samo jak mój stary – stwierdził Tully.

– Mój tata mógł grać profesjonalnie. Serio, mówię wam, w innym życiu mógłby się dostać do jakiejś drużyny. Od małego podziwiałem sportowców, zwłaszcza tych, co odnosili wielkie sukcesy za granicą. Na przykład

23

Lindy Delapenha, piłkarz. Albo Randy Turpin, sławny bokser z lat pięćdziesiątych. Kiedy wygrywali i zdobywali laury, byli Brytyjczykami, a jak przegrali, to nagle byli z Karaibów! – Steady zaśmiał się donośnie i popukał w stół.

Zagraliśmy z nim partyjkę domino, a potem odprawił nas, bo chciał w spokoju poczytać książkę.

– Podoba mi się, jak on żyje – powiedział Tully przy naszym nowym stoliku w pustym kącie, przeglądając najnowszy numer „NME”. Zdjęcie w środku przedstawiało braci z zespołu Jesus and Mary Chain, siedzących pod gitarą Gibsona. – Możemy iść do Barrowland i popatrzeć, jak te gnojki grają przez piętnaście minut plecami do publiczności, albo pojechać do Manchesteru na koncert, który przejdzie do historii. – Miał na my śli święto punk rocka, organizowane w nowym centrum wystawienniczym G­Mex. – Mija dziesięć lat, odkąd Sex Pistols zagrali w Lesser Free Trade Hall. A wieczór przed G­Mexem Shop Assistants występują w Internationalu.

– To też w Manchesterze?

– Tak. W piątek jest ten koncert, a w sobotę grają New Order, The Smiths, The Fall, Magazine. I jeszcze jakieś sześć innych kapel. Serio, jak to przegapimy, to równie dobrze możemy od razu paść trupem.

Złapał kufel i pociągnął z niego, jakby właśnie wynalazł zdrowy rozsądek.

– Po ile bilety? – zapytałem.

– Trzynaście funtów, Kluska.

Nazwał mnie tak na cześć postaci Roberta De Niro z filmu Dawno temu w Ameryce. Kluska to kumpel gangstera Maxa, które to imię Tully niekiedy sam przybierał.

24

– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – oznajmił. – Przedstawiłem wszystkie opcje. Nie mam nic więcej do dodania. Jedziemy do Manchesteru!

Dla osiemnastolatka dwa lata to spora różnica. Dwudziestoletni Tully pracował już, zarabiał i często za mnie płacił. Ustaliliśmy szczegóły i wypiliśmy jeszcze parę kolejek, po czym Tully nagle wstał. Podszedł do kominka, gdzie płomienie buchały wysoko, choć nikt z tego nie korzystał, bo pogoda była piękna. Swobodnym gestem wrzucił do ognia garść ślepych naboi, które dostał od kogoś w fabryce, po czym pociągnął mnie za rękę w stronę baru i kazał patrzeć. Po kilku minutach rozległy się głośne wybuchy, a zgromadzeni przy barze mężczyźni podskoczyli. Ślepaki eksplodowały jak fajerwerki, a barman spojrzał wprost na Tully’ego. Cofnęliśmy się o krok. Bywalcy zasłonili usta dłońmi.

– Wynocha! I nie chcę tu was więcej widzieć! –krzyknął do nas barman. – Mówię poważnie, macie zakaz wstępu!

To też było bardzo w stylu Tully’ego. Stał tam z wyciągniętymi przed siebie rękami niczym wcielenie niewinności, istna dusza anarchii, a kiedy ruszyliśmy w stronę drzwi, po drodze zdążyliśmy jeszcze dostrzec, że Steady siedzi w kącie, klepie się po klatce piersiowej otwartą dłonią i kiwa głową, jak gdyby z aprobatą.

* * *

W tym samym tygodniu kierownik urzędu pracy zaproponował mi zatrudnienie w swoim biurze. Tylko na lato. Widzieli, jak przeglądałem ogłoszenia na tablicach, i po krótkiej, elokwentnej rozmowie, podczas

25

której zdołałem powstrzymać się od wzmianki o Karolu Marksie, uznali, że bezpieczniej będzie, je śli człowiek do tego stopnia zainteresowany poezją przestanie się włóczyć po ulicach. Fucha nie trwała jednak długo, o co zadbał Tully, który później stwierdził, że w tamtym okresie byłem podkomendantem oddziału SS.

– Choć z drugiej strony podejrzewam, że dałbyś radę rozwalić tę instytucję od środka.

– To jest urząd pracy w Irvine, Tully. Trzech meneli i pies. Żadne centrum międzynarodowego kapitalizmu.

W koszuli z krawatem i ze sztucznym uśmiechem na twarzy obsługiwałem punkt informacyjny. Nie żebyśmy mieli jakieś oferty: thatcheryzm przetoczył się przez miasto niczym egipskie plagi z Księgi Wyjścia. Mieliśmy już krew i żaby, teraz czekaliśmy na wrzody i szarańczę. Pewnego dnia pracowicie segregowałem ogłoszenia o niepracę i organizowałem nierozmowy dla długotrwale bezrobotnych, kiedy jeden z kierowników, pan Bike – mężczyzna z koszulą wiecznie zwisającą zza paska spodni, obdarzony nader ułomnym sumieniem i obfitym trądzikiem – nakazał wezwać na rozmowę osoby, które nie miały pracy od ponad dwóch lat.

– O co mu chodzi? – zapytałem koleżankę ze stanowiska obok.

Malowała właśnie paznokcie pod biurkiem.

– Ostateczne rozwiązanie – odparła i dmuchnęła na wiśniowy lakier. – Ponad dwa lata na zasiłku. Tebbit albo jakiś inny sukinsyn wpadł na taki pomysł: muszą udowodnić, że „aktywnie szukają pracy”. – Zgięła palce, robiąc w powietrzu znak cudzysłowu. – A je śli nie potrafią tego dowieść, obcina im się zasiłek.

26

– Cholera.

– „Redukują” stopę bezrobocia. – Znów zrobiła cudzysłów, ale tym razem zwieńczyła go uniesionymi w wulgarnym geście palcami obu dłoni. – Chuj im w dupę.

Pierwszego dnia tych rozmów stanęliśmy przed szeregiem zaspanych twarzy. Pan Bike przekazał nam, że mamy nic nie mówić petentom.

– Je śli przyjdą i powiedzą, że są zajęci szukaniem pracy, nie możemy drążyć tematu. Ale jeśli przyznają, że nie, to wtedy można ich dopaść.

Zastanawiałem się właśnie, jak pokrzyżować mu plany, kiedy zażądał, żebym przyniósł mu szklankę wody. Wszedłem do pokoju, gdzie odbywały się rozmowy. Stały tam juka w donicy i stolik, a na nim agresywne pudełko chusteczek. Mnie i dziewczynę od polakierowanych paznokci oddelegowano na zewnątrz i wyposażono w długopisy; mieliśmy rejestrować ludzi i pomagać im przy wypełnianiu formularzy. Z przyjemnością jednak zlekceważyliśmy nakaz Bike’a.

– Mówcie tam, że macie obsesję na punkcie ogłoszeń o pracy – powiedziała moja koleżanka, Róża Luksemburg, wielka bojowniczka, a ja zapałałem do niej żarliwym uczuciem.

– Tak jest – zawtórowałem. – Wtedy nie będą mogli tknąć waszych pieniędzy. Bo to są wasze pieniądze.

Nawet zafascynowany dekadentyzmem absolwent liceum potrafił dostrzec, że był to kiepski okres w annałach ludzkiej przyzwoitości.

– Czy ty ich uprzedzasz, co mają mówić? – zapytał mnie Bike w tym samym tygodniu.

– Ależ skąd!

27

Projekt okładki: Luke Bird

Fotografia na okładce: Matthew Brookes | Trunk Archive

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Mirosław Krzyszkowski

Przekład: Kaja Gucio

Wydawca serii: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Redakcja: Gabriela Niemiec | CO DO SŁOWA

Korekta: Agnieszka Pawlikowska, Monika Rusin | CO DO SŁOWA

Skład i łamanie: Lucyna Sterczewska | CO DO SŁOWA

ISBN 978­83­240­6788­6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Printed in EU

Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.